Argument ostateczny w wielu dyskusjach internetowych, komentarzach i opiniach. Najważniejsza informacja dla przyszłego klienta i pacjenta. Czy ten lekarz na pewno kocha zwierzątka? Czy będąc szalonym osiemnastolatkiem w onirycznej wizji dojrzał przemierzającego nieboskłon kosmicznego kota i zstąpiło na niego POWOŁANIE. Bo zaraz obok miłości do zwierząt to właśnie powołanie jest tą drugą najważniejszą cechą.
Tak jesteśmy skonstruowani, że oceniamy usługę raczej po formie jej podania, a jakość jakimś dziwnym trafem spada gdzieś tam niżej. Poznałem w swoim życiu kilku lekarzy, którzy mimo pewnych braków w wiedzy nadrabiali cmokaniem, a rzetelne badanie kliniczne nadrabiali solidnym „mizianiem brzuszków” i „głaskami za uszami”. Terminy mieli zaklepane na 2 tygodnie do przodu. Zawsze mnie to zastanawiało. Czemu akurat tak się dzieje, że w wypadku zwierząt ta miłość i powołanie jest najważniejsza? Poszlibyście do pediatry, który cały czas mówi, że kocha dzieci i lubi na nie patrzeć? Do ginekologa, który zaglądając tu i ówdzie mówi, że uwielbia każdą… hmmmm? Czy geriatra kocha starych ludzi? Dlaczego w weterynarii utrzymuje się ten dziwny trend? Chciałbym wam przypomnieć, że jesteśmy lekarzami. Większość z nas stawia na profesjonalizm. Czasem bywamy nawet trochę zimni w obyciu, ale nie odbiera nam to skuteczności.
Zachęcam wam drodzy opiekunowie przykładać większą uwagę do takich właśnie cech. Wracając więc do pytania z tytułu. Czy lekarz weterynarii musi kochać zwierzęta? Może, ale nie musi. Musi za to być skuteczny w tym co robi. Nie jestem to końca pewny jak to jest np. z kolegami i koleżankami po fachu pracującymi w ubojniach – czy oni muszę kochać te krowy/świnie, czy wręcz przeciwnie? My w gabinetach jak się okazuje musimy. Budowanie tej miłości jak się okazuje to obecnie marketing, bo się sprzedaje. Sprzedaje się to zawsze z korzyścią dla lekarza, opiekuna, ale nie koniecznie zwierzęcia.
Po kilku latach pracy traktuję siebie samego jako skutecznego lekarza – tak całkiem obiektywnie, prowadząc swoje samodzielne statystyki. Te statystyki są budowane przed zdobyte przeze mnie specjalizacje, przez setki godzin praktyk, staże, książki, których nie nadążam czytać, a jak już mnie oczy od czytania bolą to słucham podcastów. Powołanie? Idąc na studia bałem się psów, koty wydawały mi się zwierzętami, które tylko patrzą gdy odsłonie aortę by ją przeciąć. Nie znałem tych zwierząt bo nigdy nie miałem psa, ani kota. Mój świat to były pająki, owady, węże, jaszczurki. Czy mimo POWOŁANIA nie leczę skutecznie? Statystyki trzymają mi się nieźle.
Z miłością bywa różnie, tyle mogę powiedzieć. Osobiście wolę być przyjacielem zwierząt, albo ich ambasadorem. Przyjaźń jest dla mnie tak trochę bardziej na całe życie. Przyjaźń i szacunek. Nie jadam już od kilku lat zwierząt, wybieram produkty cruelty free jak tylko mogę. Nie jestem też w tym idealny, ale się staram. Cały czas jednak zdarzy mi się dostać negatywny komentarz „przyjmował beznamiętnie i bez powołania” – bo badając psa o 3:00 w nocy wykonywałem pewien zestaw czynności, które muszę wykonać, ale nie był okraszony podskakiwaniem do góry i rozsypywaniem konfetti, czego obecnie wiele osób oczekuje.
Co jeśli jednak czasem to co piszecie o lekarzu jest rzeczywiście prawdą i „jest lekarzem tylko dla pieniędzy”? Co jeśli dla tych pieniędzy zdobędzie najlepszą wiedzę, kupi najlepszy sprzęt i będzie przekozakiem by tylko mieć jak najwięcej pacjentów, najlepszy odsetek wyzdrowień? Bo przecież klient to pieniądz. Czy waszemu psu będzie z tego tytułu gorzej? Jak myślicie?
Miłość ma jeszcze jedną wadę. Czasami nie jest racjonalna. Czasem tworzy nielogiczne sytuacje, prowadzi do złych decyzji. Dlatego właśnie czasem i ja muszę się wybić poza miłość i powiedzieć Ci, że to już czas, że nie robimy „za wszelką cenę” tylko, że to już koniec. Trzeba się pożegnać.
Jestem racjonalistą, jestem fachowcem, a to, że kocham szczeniaczki i króliczki to produkt uboczny mojej pracy. Bo kochać zwierzęta czasem łatwiej jest niż ludzi.
Na co dzień, my lekarze mamy do czynienia ze zwierzętami chorymi, z zaniedbanymi. Nadmierne emocje by nas pogrzebały, wypaliły od środka bo niestety często targają nami te emocje negatywne. Pamiętaj, że im twój lekarz jest lepszy, tym dostaje coraz trudniejsze przypadki, a coraz trudniejsze przypadki to coraz częstsze niepowodzenia. I nie dlatego, że się nie starał, albo nie chciał, ale dlatego, że pewnych praw natury się nie przeskoczy. Nie ważne jak mocno byś nie kochał i ile byś nie zapłacił. To też z czasem sprawia, że emocje chowa lub ulega pewnemu zobojętnieniu – to się zdarza wszędzie, nie tylko u lekarzy zwierząt.
Cieszę się z waszych komentarzy. Cieszy mnie, że podoba wam się moje podejście do zwierząt. Jeszcze bardziej cieszy mnie, że puszczacie w świat mój przekaz. Nie każdy jednak z lekarzy ma takie podejście, ale za to wiele z nich zjada mnie na śniadanie swoją wiedzą i doświadczeniem. Tych też szanujcie. Gdy przychodzi najgorszy moment to głaski i cmokaski nie ratują sytuacji tylko fachowa, rzetelna wiedza, twarde fakty i stalowe nerwy.
Z jednej strony totalnie się zgadzam, z drugiej jako Kocia Madka Bombelków skreśliłam jedną klinikę właśnie … bo za zimno emocjonalnie mi tam było. Robotę zrobili dobrze i walczyli o koteła z całych sił. Złego słowa nie mogę powiedzieć o jakości usług, bo serio ogarniają. Jako człowiek w miarę ogarniający procedury medyczne to co zrobili oceniam na SUPER.
Tyle tylko że jako właściciel koteła czułam się jak … w zakładzie wulkanizacji – dzień dobry, brzt brzt, pach pach, zimowe na letnie, zrobili swoje, rachunek, następny!
A prawdę powiedziawszy nawet gorzej, bo z wulkanizacją do której jeżdżę witam się z chłopakami na misia i zawsze jest miło i sympatycznie, i pamiętamy o sobie nawzajem i naszych ważnych sprawach, chociaż oni klientów mają przecież tysiące. Ale od dnia pierwszego było zainteresowani i uśmiech więc nawet jeśli uznać że to ja jestem tym typem nawiązującym relacje zawsze i z każdym to przecież w tej klinice to też byłam ja…
I to już mi, jako klientowi, robi po prostu dyskomfort. Bo samochód lubię, ale moje koteły kocham. Rozumiem doskonale że niunianie i kiziu miziu nie leczą, ale przecież zwierz do gabinetu nie przychodzi sam. Przychodzi z właścicielem. A ten czasem bywa zestresowany bardziej niż futrzak. No i w sumie to od tego jak dobrze właściciel zwięrzęcia zrozumie co jest grane i co i dlaczego ma potem w domu swojemu kochanemu futrowi uczynić w dużej mierze zależy sukces terapeutyczny całej trójcy – futra, jego człowieka i weta.
Logicznym jest więc założyć, że w warunkach gabinetowych pacjentem nie zawsze jest tylko zwierz, i te 10% przeznaczyć na człowieka do tegoż zwierza przyczepionego. Wysiłek niewielki, a i rachunki chętniej płacone bez kwęczenia, i ten kalendarz wspomniany w artykule jakoś pełniejszy, i przy tej samej jakości obsługi (a zwłaszcza jeśli jakość jest wysoka) poziom doceniania i satysfakcji odwiedzających większy.
Klinika weterynaryjna to nadal biznes. A w biznesie zrozumienie potrzeb swoich klientów i chęć ich zaspokajania jest ważna. Nie uważam że ważniejsza niż fundament – czyli jednak wysokiej jakości usługa, ale ważna. I tu dochodzimy chyba do clue.
Zwierzęta towarzyszące stały się towarzyszami nie same z siebie. Wilk nie stwierdził nagle “a to sobie posiedzę przy ognisku”, kot nie uznał, ze wychowa sobie niewolnika do karmienia zamiast polować (choć to akurat z nutką wątpliwości piszę…). Zwierzęta w domach jako towarzysze zaspokajają pewne emocjonalne potrzeby właścicieli. I uznanie ich i uwzględnienie w biznesie procentuje. Bo paradoksalnie to człowieki są klientami w sensie biznesowym, bo to oni płacą. Zwierz jest tylko/aż pacjentem na rzecz którego wykonuje się usługę.
To, że czasem dobry marketing słabego produktu krótkoterminowo jest opłacalny wiemy wszyscy. To że odrobina dobrego marketingu przy produkcie dobrej jakości potrafi uczynić znaczącą różnicę już tak oczywiste nie jest. A może warto w ramach eksperymentu wdrożyć ciut niuniania? Zwłaszcza jak po stronie jakości dbałość jest należyta
Przynajmniej w warunkach miejskich klinik leczących tychże towarzyszy. Wydaje mi się że warto.